Internet wpłynął na osłabienie "syndromu jerozolimskiego"
29 marca 2013To rzadkie zaburzenie urojeniowe polega na nagłym i silnym utożsamieniu się przez niektóre osoby odwiedzające miejsca związane z historią bibijną z postaciami z Pisma Świętego. Przez długi czas na tzw. "syndrom jerozolimski" zapadało około 200 osób rocznie, ale dziś systematycznie traci on na znaczeniu i - jak się wydaje - powoli zanika. Zdaniem izraelskiego psychiatry, dr Gregory`ego Katza, winny temu jest Internet.
Mossad kontra "syndrom jerozolimski"
W 1999 roku izraelska służba wywiadowcza Mossad powołała do życia specjalną grupę operacyjną dla uchronienia Jerozolimy przed zamachami i samobójstwami ze strony religijnych fanatyków i członków sekt skłonnych do przemocy, takich jak np. "Zaniepokojeni Chrześcijanie" z Denver, których przywódca uważał siebie za ostatniego proroka Apokalipsy. Uznano, że na przełomie wieków zagrożenie z ich strony jest zwiększone i należy mu przeciwdziałać, tym bardziej, że Mossad dysponował informacjami, że członkowie tej sekty planują zamach na meczet Al-Aksa na Wzgórzu Świątynnym w Jerozolimie.
Izraelczycy aresztowali i wydalili z kraju 14 członków sekty. Nie zaprzestali jednak obserwacji innych, podejrzanie zachowujących się turystów i pielgrzymów. Najbardziej rzucali się w oczy ubrani w białe tuniki ludzie obojga płci, którzy głośno modląc się i śpiewając zmierzali ku licznym w tym niezwykłym mieście miejscom kultu religijnego podając się za... apostołów Piotra i Pawła, króla Salomona, a nawet Matkę Boską i samego Jezusa Chrystusa.
Postawieni w stan alarmowy agenci Mossadu współpracowali wtedy ściśle z lekarzami z okręgowej kliniki psychiatrycznej Kfar Shaul w Jerozolimie. Jak wspomina jej obecny ordynator, dr Gregory Katz, ówczesny szef kliniki dr Jair Bar-El liczył się z ok. 40.000 przypadków tzw. "syndromu jerozolimskiego" w roku 2000, na który mogła zapaść większa niż zwykle część dwumilionowej rzeszy pielgrzymów i turystów, którzy planowali wtedy pobyt w Ziemi Świętej.
Coraz mniej przypadków zachorowań
Na szczęście jego obawy, podzielane przez władze Izraela, się nie spełniły. W roku dwutysięcznym liczba zarejestrowanych oficjalnie przypadków "syndromu jerozolimskiego" nie odbiegała znacząco od średniej, utrzymującej się wcześniej na poziomie około 200 osób rocznie. Co więcej od tego czasu stale spada i nawet w okresie wielkanocnym nie dochodzi do nagłego skoku w górę.
"Minęło już dobrych parę lat od dnia, w którym podałem rękę ostatniemu Chrystusowi - mówi dr Katz, co jest naturalnie pomyśną wiadomością, ale od strony zawodowej trochę mnie to martwi, gdyż nie mogę zakończyć prac nad studium poświęconym syndromowi jerozolimskiemu".
To rzadkie schorzenie zdiagnozowano w latach trzydziestych XX wieku, ale dawne kroniki podają, że występowało ono wśród pielgrzymów już w średniowieczu. Nazwę "syndrom jerozolimski" nadał mu, wspomniany wcześniej, dr Jair Bar-El, który podzielił jego ofiary na trzy typy.
Pierwszy stanowili ludzie z poważnymi zaburzeniami psychicznymi, takimi jak schozofrenia. Drugi, to osoby podatne na takie zaburzenia, które wybrały się na pielgrzymkę do Ziemi Świątej opętane pewną myślą, a trzeci, to całkowicie "normalni" pielgrzymi i turyści, na których pobyt w Jerozolimie podziałał tak silnie, że nagle i niespodziewanie zaczęli się podawać za postacie biblijne.
Niemal wszyscy cierpiący na "syndrom jerozolimski" pochodzili z zachodnich krajów przemysłowych, w większości byli samotnymi, słabo wykształconymi mężczyznami w wieku od 20 do 30 lat i zostali surowo wychowani religijnie w rodzinach protestanckich.
Internet lagodzi kontrasty kulturowe i religijne
Izraelskich psychiatrów najbardziej interesował trzeci typ ofiar "syndromu jerozolimskiego", ponieważ jego objawy ustępowały po sześciu dniach pobytu w klinice i żaden z pacjentów nie utracił całkowicie świadomości. W rozmowach z lekarzami potrafili oni opisać swoje doznania i doskonale wiedzieli, jak się nazywają w swym prawdziwym, codziennym życiu.
Niestety, po terapii, nikt z nich nie chciał wracać do swych przeżyć w chwili, w której nagle poczuł się apostołem Pawłem, czy królem Salomonem. Dominował wstyd za nagłą utratę panowania nad sobą i chęć jak najszybszego powrotu do zwykłych zajęć. "Wygląda na to, że nigdy nie ukończę badań nad syndromem, mówi dr Katz, gdyż mam coraz mniej pacjentów, a ci, też zachowują się tak samo".
Zdaniem dr Katza za wyraźny spadek zachorowań na "syndrom jerozolimski" odpowiada Internet, który dostarcza nam tak wielu informacji na każdy temat, a więc także o życiu codziennym w Izraelu i samej Jerozolimie, że przyjeżdżając tam z góry wiemy, czego możemy się spodziewać.
Nikt już chyba nie oczekuje, że w Ziemi Świętej spotka tysiące brodatych mężczyzn w długich, białych szatach, poruszających się na osiołkach. Tymczasem dawniej pielgrzymka do Jerozolimy byla dla wielu wierzących ukoronowaniem marzeń całego życia. Przybywszy na miejsce zobaczyli, że są w kraju może trochę innym od rodzinnego, ale pod wieloma względami bardzo do niego podobnym i to wywoływało w nich szok i rozczarowanie, któremu nie potrafili sprostać.
U niektórych ludzi rozdźwięk między ich wyidealizowanym obrazem Ziemi Świętej i stanem faktycznym powodował wewnętrzny przymus przeniesienia się w świat biblijnych wyobrażeń. Zjawiskiem groźnym, ale na szczęście bardzo rzadkim, były takie przypadki, jak próba podpalenia meczetu Al-Aksa w 1969 roku podjęta przez australijskiego turystę Michaela Rohana, który uważał, że musi wygnać z Jerozolimy muzułmanów. Właśnie dlatego w roku 2000 "syndromem jerozolimskim" zajął się także Mossad.
Ulrike Schleicher / Andrzej Pawlak
Red.Odp.: Aleksandra Jarecka