1. Przejdź do treści
  2. Przejdź do głównego menu
  3. Przejdź do dalszych stron DW

80 lat po Ravensbrueck: Przeżyły dzięki przyjaźni

1 sierpnia 2022

W sierpniu 1942 roku w niemieckim obozie koncentracyjnym w Ravensbrueck ruszyły eksperymenty na więźniarkach. „Króliki”, które przeżyły, zawdzięczają to obozowej solidarności – mówi autorka książki „Blizny”.

https://p.dw.com/p/4EwdK
Gedenkfeier KZ Ravensbrück
Więźniarki Ravensbrueck, największego niemieckiego kobiecego obozu koncentracyjnego podczas II wojny światowejZdjęcie: DW/P. Kouparanis

Deutsche Welle: Twoja książka „Blizny”, która ukazała się w kwietniu tego roku, to opowieść o nieludzkich eksperymentach w niemieckim obozie koncentracyjnym w Ravensbrueck. Kiedy dokładnie były przeprowadzane i kim były te doświadczalne „króliki”, jak same o sobie mówiły?

Marta Grzywacz*: Były to młode kobiety, Polki, więźniarki polityczne, ze stosunkowo zdrowymi nogami, bez gorączki, więc nie chorujące. Wyboru dokonała grupa lekarzy z pobliskiej kliniki ortopedycznej Hohenlychen razem z władzami obozu Ravensbrueck. Eksperymenty rozpoczęły się 1 sierpnia 1942 roku i w tym dniu poddano operacji pierwszych sześć Polek. W sumie operacje pseudomedyczne przeprowadzono na 74 kobietach.

Czy poza zdrowymi nogami były jeszcze jakieś inne kryteria? Narodowość, powód uwięzienia?

Narodowość była ważna, ale głównie to drugie. Wybrane Polki pochodziły z tzw. transportów specjalnych, „Sondertransportów”, które przyjechały z Lublina i z Warszawy, a konkretnie – z niemieckich więzień na Zamku Lubelskim i na Pawiaku. Pierwszy przyjechał we wrześniu 1941, a drugi – w maju 1942. Ponieważ były to kobiety skazane na karę śmierci. Niektórym odczytano wyroki w więzieniach, innym nie. I te przyjechały do obozu nieświadome tego, co je czeka. Lekarze niemieccy uznali, że skoro te kobiety i tak mają zostać rozstrzelane, to zanim wyrok zostanie wykonany, mogą się jeszcze przydać nie tylko do pracy, ale także posłużyć jako materiał do eksperymentów. Mówiło im się, że w zamian za operacje zostaną zwolnione do domu. Po jakimś czasie okazało się, że to nieprawda, bo kilka „królików” zostało rozstrzelanych.

Nürnberger Ärzteprozeß - Opfer sagt aus
Jedna z polskich ofiar pseudoeksperymentów w Ravensbrueck podczas procesu lekarzy w Norymberdze, 1946Zdjęcie: Picture-Allaicne/dpa

Kto wpadł na pomysł tych eksperymentów i czemu miały one służyć?

Wszystko zaczęło się od zamachu na protektora Czech i Moraw Reinharda Heydricha, w Pradze, w maju 1942 roku. Heydrich nie zginął od razu, umarł kilka dni po zamachu na skutek zakażenia, które wdało się w rany. Zakażenia, którego prawdopodobnie nie można było wówczas wyleczyć. Byłaby większa szansa, gdyby Niemcy dysponowali penicyliną, ale jej nie mieli. Mieli za to sulfonamidy, leki znacznie słabsze, których także używano do leczenia zakażeń bakteryjnych. Ich użycie sugerował lekarz Hitlera, Theodor Morell, którego niemiecki świat medyczny uznawał za szarlatana. Za namową Karla Gebhardta, osobistego lekarza Himmlera, sulfonamidów nie użyto. Heydrich zmarł, a Gebhardt popadł w niełaskę. Musiał się w jakiś sposób zrehabilitować. Postanowił to zrobić poprzez eksperymenty, które miały udowodnić, że na takie rany, jakie odniósł Heydrich, sulfonamidy by nie pomogły.

Te rany sztucznie wytwarzano, początkowo wykorzystując do tego celu mężczyzn z obozu Sachsenhausen. Ale po co wozić ich na salę operacyjną, którą przygotowano w Ravensbrueck, skoro tam na miejscu jest mnóstwo młodych, zdrowych kobiet. I to one ostatecznie posłużyły jako „króliki” doświadczalne. Sztucznie wytwarzano im rany; mięśnie nóg, głównie łydek, były głęboko nacinane, a następnie infekowane bakteriami. Do ran wkładano także szkło i drzazgi. Powstawało zakażenie, które w przypadku niektórych kobiet leczono różnego rodzaju sulfonamidami, a innych nie leczono i porównywano wyniki. Potem te operacje poszły dalej, przeprowadzano je na kościach, mięśniach i nerwach. Kości częściowo wycinano, przeszczepiano z jednego miejsca na drugie, także mięśnie i nerwy fragmentami wycinano. Nie dbano o zasady higieny. Kobiety zostawiano bez opieki, cierpiały potworny ból. Tym bardziej, że wiele z nich przeszło takie operacje kilkakrotnie. Na skutek tych zabiegów pięć kobiet zmarło. Sześć ofiar eksperymentów Niemcy rozstrzelali w obozie. Operacje przeżyły 63 „króliki”.

Marta Grzywacz - polnische Journalistin und Autorin
Marta Grzywacz pisze o „królikach” z Ravensbrueck w książce „Blizny”Zdjęcie: Privat

Trudno nie zadać sobie pytania: Jak to było możliwe? Piszesz o solidarności wśród więźniarek. Czy to właśnie ona pozwoliła im przeżyć?

Pytanie, jak udało im się przeżyć, towarzyszyło także im samym do końca życia, bo faktycznie można to rozpatrywać w kategoriach cudu. Myślę, że tutaj dwa czynniki odegrały rolę. Rozwój intelektualny, na który postawiły oraz wsparcie koleżanek. Te młode kobiety, często jeszcze nastolatki – najmłodsza z „królików” miała 17 lat – bardzo chciały się uczyć. Dlatego poprosiły starsze więźniarki, nauczycielki matematyki, geografii, astronomii, literatury, żeby zorganizowały tajne nauczanie. Wyobrażasz sobie, że po 12 godzinach ciężkiej fizycznej pracy, której towarzyszy bicie, głód, śmierć, masz jeszcze siłę się uczyć? One miały. To był niesamowity hart ducha. I ten rozwój intelektualny, te rozważania i rozmowy, które prowadziły, powodowały, że wbrew pozorom były w stanie lepiej znieść to co je spotkało.

A druga sprawa to przyjaźń i solidarność. Rozstrzeliwania, bicie, głód, okrucieństwo były w obozie codziennością, ale operacje nie mieściły się w głowach. Wzbudziły ogromny sprzeciw całego obozu. Dlatego każda z „królików” była pod opieką tzw. obozowej „matki”, która „organizowała” dodatkowe porcje jedzenia. Jedzenie było „organizowane”, czyli kradzione w bardzo małych ilościach, z narażeniem życia, z kuchni esesmańskiej, a nie więźniarskiej. Więźniarki nie chciały okradać same siebie. Ale Niemców, to co innego. Poza tym kobiety pracujące w gospodarstwach rolniczych na tzw. aussenie czasem przynosiły owoce, warzywa. To była wielka pomoc.

Deutschland | Gedenkstätte KZ Ravensbrück
Teren byłego niemieckiego obozu koncentracyjnego w RavensbrueckZdjęcie: picture-alliance/arkivi

Ale – i to chyba ewenement – lojalność okazywał „królikom” cały obóz. Jak to się objawiało?

W Ravensbrueck zdarzyła się rzecz, która moim zdaniem była bez precedensu w historii obozów koncentracyjnych. W momencie, gdy zbliżał się koniec wojny i „króliki” postanowiono zlikwidować, ponieważ były wciąż jeszcze żyjącym dowodem zbrodni, cały obóz starał się je ukryć i ochronić przed egzekucjami. I nagle kilkadziesiąt tysięcy kobiet różnych narodowości – Czeszki, Holenderki, Francuzki, Cyganki, nawet Niemki – na różne sposoby pomagają ukrywać się sześćdziesięciu trzem „królikom”. Pozwalają im chować się w swoich barakach, oddają im swoje ubrania, żeby zmylić pogoń. One same również wykazują się inwencją. Chowają się w wykopanych w ziemi norach pod barakami, razem ze szczurami, w salach dla umysłowo chorych albo wśród umierających na tyfus i rano budzą się między trupami. Jedną czy drugą ktoś ukrywa w śmietniku, inna zostaje „zaścielona” w łóżku, ktoś chowa się na półce w magazynie odzieżowym. Tych kryjówek było mnóstwo.

Są dwa momenty, gdzie tę solidarność zbiorową widać bardzo wyraźnie. Jeden, gdy cały barak polski dostaje rozkaz, aby wskazać, gdzie są „króliki” i trzysta kobiet się buntuje. W rezultacie zostają zamknięte w baraku bez możliwości otworzenia okien, bez wody i bez jedzenia. A to jest lato i upał. I drugi moment – gdy władze obozowe idą po „króliki” podczas wieczornego apelu, a wtedy obsługujące stację energetyczną Rosjanki wyłączają prąd. Światło gaśnie, robi się potężny chaos. I w tym chaosie „króliki” uciekają. Gdy zaczynają przyjeżdżać transporty z Oświęcimia, dziewczyny tatuują sobie numery na przedramionach, a gdy tuż przed nadejściem Armii Czerwonej rozpoczyna się ewakuacja do innych obozów, kilka „królików” dostaje się do tych transportów i znika swoim oprawcom z oczu.

73. Jahrestag der Befreiung des KZ Ravensbrück
Rzeźba na terenie byłego niemieckiego obozu koncentracyjnego w RavensbrueckZdjęcie: DW/W. Szymanski

Czy one miały szanse zadać władzom obozowym pytanie, dlaczego i po co te operacje?

Miały. I zadawały. Ale w odpowiedzi słyszały, że to dlatego, że są najładniejszymi Polkami. Albo dlatego, że są zbrodniarkami. Więc same bzdury. Dlatego zdecydowały się na bunt. Po wielu operacjach bardzo chore, zniedołężniałe, kalekie, wybrały się w drogę do głównej nadzorczyni, Johanny Langefeld. Szły w cichym, ponurym marszu długą obozową ulicą, bardzo powoli, wiele z nich niesione na rękach przez koleżanki, żeby oświadczyć, że są więźniarkami politycznymi i nie życzą sobie, żeby przeprowadzano na nich operację eksperymentalne bez ich zgody, bo jest to niezgodne z konwencją genewską. Wolą zostać rozstrzelane niż przechodzić kolejne operacje, ponieważ znoszą przy tym niewyobrażalne tortury.

Oczywiście niczego nie wskórały, mało tego, przeprowadzono jeszcze kilka operacji, pod przymusem fizycznym i już nawet nie w salach rewiru, tylko w celach więziennych bunkra, bez zachowania jakichkolwiek środków higieny. Poza buntem Sonderkomando w Auschwitz, Treblince czy Sobiborze, nie spotkałam się nigdy z taką postawą więźniów. I trzeba powiedzieć, że w Ravensbrueck był to bunt pokojowy. Tam nie padł ani jeden strzał, dziewczyny nie przygotowywały broni, nie zamierzały walczyć. Używały tylko argumentów.

Czy po wojnie ktoś się interesował losem tych dziewczyn?

Po wojnie Polska była krajem na granicy degeneracji. Trauma właściwie w każdej rodzinie była tak ogromna, że nawet jeśli przez moment ktoś usłyszał o losie „królików” i się nad nim pochylił, bardzo szybko przestawał się tym interesować, bo trzeba się było zmagać z rzeczywistością. „Króliki” bardzo szybko popadły w zapomnienie, dostały od państwa jakieś niewielkie miesięczne zapomogi i to wszystko. Tymczasem większość z nich nie była zdolna do pracy, To były ciężko doświadczone, wyniszczone kobiety. Zainfekowane przez bakterie gorączkowały, ich rany się otwierały, z tych ran wypływały jakieś obce ciała, zniszczona była także ich psychika. I dodatkowo jeszcze wiele z nich po prostu cierpiało biedę.

Polska, jak wiadomo, z NRD nawiązała dobre przyjacielskie kontakty, więc z tamtej strony odszkodowań nie oczekiwano. RFN ostatecznie przyznało każdej z ofiar, która dożyła do lat 60-tych, jakieś sumy w ramach zadośćuczynienia, ale nie stałe renty, o które zabiegały „króliki” i które starali się dla nich wywalczyć Amerykanie. Akcję pomocy „królikom” rozpoczęła filantropka amerykańska Caroline Ferriday, która razem z grupą swoich współpracowników bardzo chciała nakłonić niemiecki rząd do przyznania stałych rent operowanym kobietom, ale nie udało się.

A one same? Czy miały ze sobą kontakt po wojnie?

Zaraz po wojnie na moment straciły się z oczu, ale bardzo szybko się odzyskały przy okazji badań lekarskich prowadzonych przez kliniki w Warszawie i w Gdańsku. Badania „królików” prowadzono na potrzeby procesów przed międzynarodowymi trybunałami, które sądziły oprawców niemieckich. Potem już spotykały się w różnych grupach, to jasne, że jedne lubiły się mniej inne bardziej, ale córka jednej z tych kobiet powiedziała mi, że właściwie nie było istot bliższych sobie niż „króliki”. Mówiły jednym językiem, rozumiały się, bo łączyły je te same przeżycia.

Nürnberger Ärzteprozeß | Dr. Herta Oberheuser im Gericht
Dr Herta Oberheuser na procesie lekarzy w NorymberdzeZdjęcie: imago/United Archives International

Jaki los spotkał sprawców?

Główni oprawcy, czyli lekarze dr Karl Gebhardt, dr Fritz Fischer i dr Herta Oberheuser, stanęli przed sądem w Norymberdze na tak zwanym procesie lekarzy. Gebhardt jako główny lekarz operujący i główny prowodyr tej całej historii został skazany na karę śmierci. Fischer dostał dożywocie, Oberheuser – 20 lat więzienia. Ale oboje wyszli stosunkowo szybko, bo po 5 i 7 latach. Ich kary zostały umorzone. Oberheuser próbowała nadal być lekarzem i długi czas jej się to udawało, dopóki nie została rozpoznana przez byłą więźniarkę w roku 1956. Walka o pozbawienie jej prawa do wykonywania zawodu trwała 4 lata. Natomiast Fischer nigdy już nie wrócił do zawodu lekarza, po wyjściu z więzienia pracował w firmie farmaceutycznej. W rozmowie z dr Leo Alexandrem, który był biegłym w procesie lekarzy, powiedział, że zeznaniach świadków na sali sądowej – zeznawały cztery „króliki” – powinien właściwie zostać rozstrzelany. Nie wiem, jak to odczytywać, czy to była ironia, czy naprawdę poczuł się winny. W każdym razie do zawodu lekarza nie wrócił. Pracował w firmie farmaceutycznej.

Co sprawiło, że zajęłaś się losami „królików”? I jak wyglądała Twoja praca? Duśka, Wanda, Władysława, Stanisława, Wojciecha, Bogna – nazywasz je wszystkie po imieniu, dla czytelnika stają się bliskimi znajomymi. Ale Ty przez wiele miesięcy byłaś o wiele bliżej.

Pomysł opisania ich losów powstał zaraz po opublikowaniu mojej poprzedniej książki o Johannie Langefeld, która współzakładała Ravensbrueck, a potem obóz kobiecy w Auschwitz Birkenau. Jako główna nadzorczyni w stosunku do polskich więźniarek była na tyle przyzwoita, że po wojnie, gdy Amerykanie ekstradowali ją do Polski, to Polki, pomogły jej uciec z więzienia i ukrywały ją w Polsce przez 10 lat. Myślałam, że po tej pierwszej książce o tematyce obozowej z tą drugą poradzę już sobie lepiej, ale nie do końca tak było. To nie są tematy, które można oswoić. Prędzej czy później dopadną cię w koszmarnych snach.  

Nürnberger Ärzteprozeß | Dr. Karl Gebhardt im Gericht
Dr Karl Gebhardt na procesie lekarzy w NorymberdzeZdjęcie: AFP/Getty Images

W „Bliznach” nie brak drastycznych opisów, a jednak czytając, nie można się od tej książki oderwać. Dlaczego wciąż nas takie rzeczy interesują, wręcz fascynują?

Fascynuje nas brak odpowiedzi, której szukamy od kilkudziesięciu lat. Ciągle pojawia się pytanie: Dlaczego? Jak to było możliwe? Wyobraź sobie sytuację, że przychodzi do ciebie chory człowiek, a ty go kopiesz. Świadomie zadajesz mu ból, chociaż jego już i tak boli – coś takiego jest poza granicami jakiegokolwiek ludzkiego zrozumienia. A gdy robi to lekarz, rozumiemy z tego wszystkiego jeszcze mniej. A potem widzimy, że robi to cały naród. Od dziesięcioleci psychologowie głowią się nad rozwiązaniem zagadki instynktu stadnego i podporządkowania rozkazom autorytetu. Może kiedyś okaże się, że któryś z zakamarków naszego mózgu kryje jakąś jedną albo dwie komórki, które odpowiednio zmodyfikowane uczynią z nas dobrych ludzi. Ale osobiście wątpię. Nie w naukę. Raczej w człowieka.

Rozmawiała Monika Sieradzka

Chcesz skomentować ten artykuł? Zrób to na Facebooku! >>

*Marta Grzywacz pisze reportaże historyczne dla „Gazety Wyborczej” i „Newsweeka”. Tematyką obozową zajmuje się w książkach „Blizny” i „Nasza Pani z Ravensbrueck”. Za tę ostatnią dostała I Nagrodę Klio przyznawaną przez Porozumienie Wydawców Książki Historycznej, Nagrodę Publiczności na Festiwalu Reportażu w Lublinie, a także Górnośląską Nagrodę Literacką „Juliusz” za najlepszą biografię 2020.